Trzy okrążenia, trzy
kręgi „piekła”, i mimo że było ich dokładnie trzy razy mniej, niż w poemacie
Dantego, to u tego ostatniego nie było nawet śladu Czantorii, Poniwca, 5600m
przewyższeń, ton błota, kamieni, etc. A to zmienia postać rzeczy…
Z Beskidzką 160 pierwszy raz zetknąłem się w tegorocznej
edycji wiosennej. Wcześniej w górach biegałem tylko raz, w ubiegłym roku, kiedy
to udało mi się skończyć bieszczadzki
„Bieg Rzeźnika”. Edycja wiosenna również poszła mi dość sprawnie, mimo że praktycznie
przed samą metą pomyliłem trasę i dołożyłem prawie 10 km więcej. Do edycji
jesiennej zapisałem się zatem praktycznie z marszu, jak zwykle mając nadzieję,
że tym razem uda mi się w końcu odpowiednio do niej przygotować. Zresztą, 63 km
– przecież przebiegłem już o kilkadziesiąt więcej… I jeśli teraz, po dwóch
dniach od zakończonego biegu, mogę przywołać jedno określenie, to z całą
pewnością będzie to „pokora”, ale od początku…
Nie mogę o sobie
powiedzieć, że nie biegam. Biegam, chociaż natłok pracy sprawia, że czasu na
moje hobby coraz mniej. Średnio 3 razy w tygodniu, średnio 10 km po płaskim,
nieco więcej w weekend – łącznie około 45 km/tydzień. Niewiele, dlatego też
zbliżająca się data startu pewnie ostatecznie by mnie zniechęciła do uczestnictwa w biegu,
gdyby nie prozaiczny fakt mojego nieobycia z górami i tym biegiem. Pewnie
gdybym wiedział, co mnie czeka na trasie, nie zdecydowałbym się…
Dodatkową motywacją był fakt, że wraz ze mną miał startować
mój Kolega. Wiecie, jak to jest. Wspólny wyjazd, umawianie się – to wszystko
sprawia, że zrezygnować jest trudniej, w końcu stajesz się częścią małego
zespołu. Co zostało ustalone, musi zostać zrealizowane. Jeszcze tylko na kilka
dni przed 18.11 zapowiedziałem, że jeśli będzie deszcz, to odpuszczam. Brak
przygotowania, brak presji i dochodzące mnie z coraz większą intensywnością
słuchy, że Piekło Czantorii Edycja
Jesienna to nie przelewki miały tylko uzasadnić moją decyzję… I co? I nic! Jedziemy
z Marianem samochodem, deszcz zacina niezmiennie od kilkunastu godzin,
dojeżdżamy do punktu odpraw. I pierwszy moment prawdziwego zawahania. Jestem w
gronie prawdziwych ultrasów, każdy z nich wydaje mi się o wiele bardziej
doświadczony, przygotowany, zagorzały w biegach górskich. Co ja tu robię? Po
co?
Odprawa, słowa ostrzeżeń o pogodzie (jakże prawdziwe) i ten
fragment mówiący o ambitnych limitach. Jak to? 16 h, 4,5 h na raptem 21 km? Cóż,
(moja) głupota/naiwność amatora.
Start równo o 24:00. Jak to zwykle bywa, pierwszy km na
euforii, w grupie, obok mnie Kolega, z którym mieliśmy trzymać się razem. Realia
okazały się jednak inne. Ja po kilku km zostaję nieco z tyłu, fatalne warunki uniemożliwiają
komunikację. I pierwszy kryzys. To nie dla mnie, rezygnuję. W tym momencie, po
przebiegnięciu przez strumyk obie moje stopy są całe przemoczone, jest mi zimno,
czuję, że dość szybkie początkowe tempo mnie po prostu wykończyło. Kurczę,
przecież ja praktycznie nie ćwiczyłem w takich warunkach (sic!). Jakoś udaje mi
się przezwyciężyć pierwszy duży kryzys, chociaż może powinienem powiedzieć, że
z przerwami trwał on praktycznie do trzeciej pętli. Przynajmniej ten
psychiczny. Mimo fatalnych warunków, o których każdy z Kolegów już wspomniał,
trasa oznaczona super. Niestety, nie znam tej strasy, dlatego zgubiłem się
przed samą metą, na łączce przed zbiegiem w dół. Było ciemno i niepotrzebnie
odbiłem w las. Pewnie byłem jednym z ostatnich, a przynajmniej nie widziałem
nikogo przede mną w promieniu 5-7 m, a mniej więcej na taką odległość można było
zobaczyć światło czołówki poprzedzającego Cię biegacza (nie mylić z widocznością
trasy, tę widać było na max dwa metry). Na moje szczęście za mną pobiegł inny
biegacz, z wgranym trackiem. Ruszyliśmy zatem razem na azymut, po drodze przeskakując
przed kilka płotów, strasząc stado baranów i owiec. W końcu udało nam się
powrócić na trasę, tracąc, jak wspólnie wyliczyliśmy, około 15 minut. W głowie
kotłujące się myśli; Z jednej strony, tak bardzo chciałbym zdążyć zmieścić się w
limicie, z drugiej – nie zmieszczę się i ze spokojnym sumieniem zostanę w
cieple dolnej stacji kolejki… Ostatecznie na punkcie zameldowaliśmy się ok.
04:20. Udało się. Na drugą pętlę wybiegłem znowu na euforii. Jeszcze szybka
analiza czasu: ok. 10 zapasu + te 15 stracone. Łącznie ponad 25 min zapasu na
pętli drugiej. Znowu podejście i znowu psychiczny dołek. Ten minął w zasadzie
tylko w momencie, kiedy faktycznie walczyłem o znalezienie trasy i zmieszczenie
się w limicie. Wtedy podskoczyła adrenalina, obudziła się sportowa ambicja. Chwilowa
euforia z sukcesu i kolejne 21 km. A przecież wiem już, jak to smakuje!
Chwilę później nastąpił drugi, kulminacyjny moment kryzysu.
Oto na pierwszym podejściu mijam wracającego Kolegę, z którym przyjechałem. Ten
przegrał z kontuzją, wycofuje się. Wojna myśli: zawrócę z Nim, za 10 min będę w
jego samochodzie, wrócimy do domu. Będzie ciepło, nie będzie padać. Wszystko
trwa sekundę, może dwie –wydaje się, że trwa całą wieczność. Postanawiam, że biegnę
dalej! I oto zaczynam psychicznie czuć się lepiej, to drugi moment, kiedy czuję
się naprawdę dobrze. Nie poddałem się. Idę do przodu. Na podejściach wolno, na
zbiegach mijam biegaczy przede mną. Do czasu, kiedy zaczynają wyprzedzać mnie
startujący w maratonie. To dziwne uczucie, kiedy w zasadzie wyprzedza Cię
każdy. Ale ja już nie walczę z nimi. Walczę z samym sobą, chociaż fakt
oglądanie oddalających się pleców innych zawodników nie jest to szczególnie
motywujące. Analiza trasy. Znam już tę pętlę. Wiem, że o wiele trudniej jest
(przynajmniej dla mnie) do punktu, do Poniwca. Potem tylko to podejście i w
zasadzie sporo zbiegów. Tam nadrobię. Ten punkt staje się moim celem. To
zresztą jest mój sposób na tę trasę. Staram się ją dzielić na kawałki. Potok,
znowu przeprawa przez nurt. Ale to już tak nie boli – przecież jestem cały
mokry, moja strefa komfortu jest gdzieś na minus 10. Wiem, że zimno będzie
przez 2-3 minuty. Później woda w butach nabierze odpowiedniej temperatury,
wymieszana z błotem w zasadzie będzie nieodczuwalna. Problem, jaki się pojawił
to kłopot z aktualnym stanem kilometrów. Mój pożyczony GPS wskazywał na jednej pętli
15 km, endomondo – ponad 25, zatem biegnę nieco na ślepo. Pytam po drodze, ale
każdy odpowiada inaczej. Po drodze jeszcze padają mi baterie w czołówce, ta
świeci coraz słabiej. Próbuję je wymienić, ale ręce mam zgrabiałe z zimna. Mam
problem z wyciągnięciem tych małych bateryjek. Jedna gdzieś w ciemności wypada.
Wymieniam tylko 2 z 3. Operacja udana, pacjent nie żyje… Coś tam jednak świeci
lepiej. W takiej mgle to zresztą niespecjalnie ważne.
I jakoś tak bardziej pozytywnie. Przestaje padać deszcz. Druga część trasy, to tutaj zaczynam żwawiej zbiegać. Wreszcie coś widzę. Dalej tylko nie wiem, ile do mety, ile km za mną. Ostatecznie na punkcie, gdzie był rozłożony namiot, gdzie podawaliśmy numery jestem 08:45. Ktoś obok mówi, że już nie zdążymy. Jak to nie zdążymy?! Musimy zdążyć. Nie po to wychodziliśmy na drugą pętlę! Przecież równie dobrze mógłbym być już w domu! Jeszcze kilkadziesiąt metrów do góry, zbocze i – jak się okazało – szeroki zbieg w dół. Teraz wiem, ile straciłem na pierwszej pętli, gubiąc trasę. Tam biegnę na złamanie karku, Naprawdę ekstremalnie szybko. Dwa razy zaliczyłem potrójnego lutza, z podwójnym toeloopem w jednym. Ale wstaję. Biegnę dalej. Udało się. 08:57 mijam punkt. Zrobiłem to! Zmieściłem się w limicie. Dodatkowo na mecie startu połówki przybijam piątkę z Przemkiem, moim Kolegą z którym często biegam po zabrzańskim lasku. To zresztą On pierwszy raz namówił mnie na Beskidzką. To świetny, mega pozytywny człowiek. Przemek dodaje mi otuchy, a nawet krzyczy coś w moim kierunku, że „super”, że „wow”. Pierwszy raz podczas tego biegu czuję się naprawdę dobrze. Jestem szczęśliwy i przekonany, że teraz już to skończę. Wyjdę zaraz na trzecią pętlę i zdobędę to piekło! Chwilę odpoczywam na punkcie. Jem i próbuję naciągnąć mięśnie nóg, które naprawdę dostały mocno podczas tych ostatnich 15 min. Dzwonię do Żony. „Aneta, teraz mnie już nic nie powstrzyma. Zrobię to!” Przy okazji dowiaduję się, że wyjechał po mnie Kuzyn z moją Córką. Super – będą czekać na mnie na mecie! Mam dla kogo biec dalej! I w zasadzie dalej było bez przygód. Tempo cały czas niezbyt duże. Jeszcze miałem nadzieję dogonić Przemka na zbiegach, który wystartował podczas mojej wizyty w punkcie odżywczym. Ma jakieś 10-15 min przewagi. Ostatecznie nie udała mi się ta sztuka. Jeszcze tylko nerwy związane z brakiem aktualnych danych o pokonanych kilometrach, ale to w końcu trzecia pętla. Znam już tę trasę coraz lepiej. Mimo wszystko cały czas jestem na styku. Ktoś po drodze mówi, że na ostatnie podejście na Czantorię trzeba zostawić ponad godzinę, ktoś inny, że 40 min. Kurczę – to zasadnicza różnica! Teraz już nie mogę przegrać. Okazuje się, że nie było (czasowo) tak źle i pod samą Czantorią melduję się ok. 13:45. Teraz jeszcze to wejście, ale wiem, że to zrobiłem. Skończyłem te cholerne trzy pętle! Podejście ciężkie, nogi już nie trzymają, kilka razy muszę je porozciągać. Z góry okrzyki zjeżdżających kolejką. Niby motywujące, ale mnie frustrowały. Przepraszam, ale tak było. Przecież gdybym mógł przyspieszyć, to bym przyspieszył. Wiem, że Ich „jeszcze kilka kroków” to ponad 500 m. Ale idę – byle do kolejnego słupa, do przewyższenia, do łąki. Do mety. Ostatecznie skończyłem z czasem 14:27. Wyprzedziłem dwie osoby z ultra. Nie byłem ostatni. Ale dla samego siebie byłem pierwszy! Z różnych powodów biegu nie ukończyło kilkudziesięciu zawodników. Kontuzje, limity czasowe, rezygnacje. Mnie się udało. Wygrałem z chwilami słabości, z własnym bólem, tym fizycznym, ale chyba głównie psychicznym. Nie poddałem się chociaż nigdy nie przeżyłem czegoś równie ekstremalnego. Cierpiałem w zasadzie przez cały czas. Przekraczając linię mety byłem autentycznie wzruszony. Nie, nie popłakałem się ze szczęścia, ale czułem się naprawdę dumny z samego siebie. Teraz, pisząc to po kilku dniach wydaje mi się to banalne, ale wiem, że tak się wtedy czułem. I pamiętam, jak obiecywałem sobie, że nigdy więcej. Że Piekło Czantorii nie jest dla mnie, przynajmniej na takim dystansie, w takich warunkach pogodowych. Dzisiaj, nie jestem już tego taki pewien. Może za rok jedno kółko, może dwa, a w zasadzie jak dwa, to może i… Nie, teraz o tym jeszcze cisza… Jeszcze chyba za wcześnie.
PS. Na koniec najważniejsze. Pisząc to czuję się trochę, jakbym popełniał właśnie posłowie do bestsellerowej trylogii, ale nie może tych słów zabraknąć. Zacznę od podziękowań. Przede wszystkim
dla Organizatorów i Wolontariuszy. Za uśmiech, za gorącą herbatę, za słowa pokrzepienia, za wszystko! W końcu to właśnie Wy, wraz z każdym z Uczestników, tworzycie zupełnie niespotykaną atmosferę tego wydarzenia. I
wielkie gratulacje. Dla wygranych, dla Wojtka, którego znają wszyscy, a którego
wyników nie pojmuję J,
dla każdego, komu udało się wygrać z Piekłem, niezależnie od dystansu, od
czasu. Wszyscy jesteśmy Ultrasami!